Niespecjalnie miałam ochotę na ten film. Moja codzienność to historie osób chorujących na otyłość. Słyszę jak ciężko się oddycha, jak trudno wstać z kanapy. Bałam się, że w tym filmie nie będzie nic więcej, niż banał pod tytułem: choroba, która zabija, a wcześniej więzi i ogranicza.
Ale nie.
To nie jest film o chorującym na otyłość mężczyźnie.
Chociaż, jeśli zatrzymamy się na tym obrazku (a to całkiem proste, łatwe i pomimo łez współczucia, przyjemne i bezpieczne, bo być może mnie nie dotyczy), znów pójdziemy w uproszczenia związane z otyłością i grubością i wszystko sprowadzimy do tego, że przecież jakby chciał, to by się ogarnął. Będziemy słuchać sporów o to, czy aktor nie za głośno stęka podczas wstawania z kanapy przejaskrawiając tym samym, że otyłość wpływa na jakość zdrowia i życia. Wiemy, że wpływa i to jak głośno aktor oddał ten oddech, niczego nie zmieni. Wiemy też, że to również nie jest kwestia wzięcia się w garść.
Dla mnie ten film w ogóle nie jest o otyłości, chociaż główny bohater choruje właśnie na nią. To jest film o nas, o każdym z nas. O tym, jak bardzo wszyscy jesteśmy poranieni, jak bardzo jesteśmy w tych zranieniach samotni i jak bardzo nie potrafimy o nich mówić, a często nawet ich czuć. Skryci wewnątrz pancerzy twardych jak skała, nie dopuszczamy do siebie nawet siebie. Gramy nie swoje role Siłaczek i Twardzieli, Ratowników i Ratowniczek, Zbuntowanych, Ofiar i Walczących, Dających Radę. A jak wreszcie postanawiamy skruszyć mur, bywa, że jest już za późno.
Ten film to historie życia nie swoim życiem. W uwikłaniu i utknięciu i nawet jeśli próbujemy od nich uciec, to uwikłanie nas dogania. Bo żyć należy zgodnie z zasadami „tak trzeba, „tak się powinno”, a tak nie wolno, bo „tak się nie robi”. Ten film to historia odkładania siebie na bok, spełniania oczekiwań innych ludzi (często „bliskich”), świata, kultury, społeczności. Historia radzenia sobie z tym, co bolesne, na co nie mamy wpływu, a co na nas wpływa. Każda postać w tym filmie z czymś sobie nie radzi, nosi w sobie głębokie zranienia i próbuje jakoś żyć. I ukoić ból i cierpienie, które nie pozwalają odetchnąć ani na moment. I robi wszystko, żeby odciąć ten bolący kawałek i się od niego uwolnić. Nie wiedząc, że to niemożliwe. Bo droga do uwolnienia i zagojenia zranień nie prowadzi przez odcięcie.
Jeśli popatrzymy szerzej i głębiej, zobaczymy coś więcej, niż wielkie ciało głównego bohatera i atak kompulsywnego objadania się.
Każda postać w tym filmie z czymś się zmaga. Co prawda wszystkie światła są skierowane na chorującego na otyłość Charliego, ale on jest jednym z wielu. On, tak samo jak jego opiekunka Liz, była żona Mary, córka Ellie, jego partner, “misjonarz” Thomas, próbuje utrzymać głowę nad powierzchnią wody, żeby nie utonąć i rozpaczliwie robi wszystko, żeby żyć, chociaż nie do końca chce tak żyć albo nie do końca wierzy, że może być inaczej niż jest. Poranieni przez życie i ludzi, porzuceni przez bliskich, rozgoryczeni, sfrustrowani bezradnością i obezwładnieni emocjami, których nie umieją nazwać i poczuć, czują tylko ból. Rozdzierający ból, który próbują uśmierzyć. Bo ciężko jest trzymać głowę nad powierzchnią wody, kiedy ból obezwładnia i paraliżuje. Więc próbują sobie radzić. Jakoś. Samotni, bez wsparcia, poobijani, w ciągłym poczuciu „niepasowania” i „niewystarczającości”. Biorąc całą winę na siebie.
To jest film o mnie i o Tobie. Nawet, jeśli nigdy nawet jeden nadprogramowy kilogram nie zapukał do naszych drzwi.
To nie jest film o kilogramach, grubości, otyłości. To film o tym jak my próbujemy sobie poradzić z życiem i w życiu. A strategii mamy wiele i nawet jeśli wydaje nam się, że nasza jest lepsza, bezpieczniejsza, to jeśli nie wiemy jakie zranienia zamiatamy nią pod dywan, nie pozwoli nam szczęśliwie żyć. Odcina nas od ciała i od czucia, od siebie. Alkohol, agresja w różnych postaciach, autoagresja, ucieczka, porzucenie, jedzenie, palenie, narkotyki, poświęcanie się dla innych. Potem ból, choroby, obniżony nastrój, depresja, próby samobójcze, ucieczka w śmierć. Nie ma znaczenia, jakich strategii używamy. Nie chcemy zobaczyć, że jesteśmy tacy jak oni. Że mamy tak jak oni. Bardziej lub mniej. Bo to bolesna prawda o nas. A my chcemy widzieć uśmiechniętą rodzinę na białej kanapie, w salonie wypełnionym słońcem. Pstryk – 3 sekundy do wrzucenia na Instagram. A rzeczywistość? Szara jak kanapa, poplamiona dżemem, dzieci zamknięte w swoich pokojach, 12-godzinny dzień pracy, drink, papieros, kłótnia. Dlatego zarówno w filmach jak i w życiu widzimy tylko alkoholiczkę, obleśnego grubasa, narkomana, młodą agresywną furiatkę, nawiedzonego wierzącego. Chcemy wierzyć, że to nie my.
A Ty? Jak sobie radzisz? Co robisz, żeby przetrwać każdy kolejny dzień? Żeby wytrzymać z napięciem, które nie chce zniknąć, pomimo, że masz wszystko. Możesz biegać, żeby nie czuć, możesz zapracowywać się, żeby złagodzić ból, możesz naklejać kolejne plasterki na zranienia, a to i tak nic nie da. Oczywiście, że będziesz żyć. Tylko jak? Zwiększając dawki. Używek, pracy, pomagania, leków, biegania, jedzenia. I odcinając się coraz bardziej od siebie i od ludzi.
Bo Wieloryb jest też o relacjach. I o tym jak trudno je tworzyć, jak bolesne bywa odsłanianie się, ale równocześnie jak kojąca może być prawda o emocjach opowiedziana i odczuta i podzielona z kimś w bliskości i szczerości. Autentyczność zamiast udawania. Wrzask, zamiast gryzienia się w język. Płacz, zamiast dobrej miny do złej gry. Relacja, która widzi o wiele więcej niż ciało, drinka, przekleństwa.
Mam smutne poczucie, że ten film niczego nie zmieni. Ci, którzy stygmatyzują i dyskryminują grubość/otyłość będą to robić nadal. Bo zobaczą tylko grubasa, który obżera się kurczakami z KFC. Bo całość wartościowego przekazu przesłoni ciało Charliego i jego zachowania żywieniowe. Bo zarówno Ci, którzy wierzą, że sama tabletka, zastrzyk, operacja rozwiąże problem, jak i Ci którzy stygmatyzują i dyskryminują, ale również Ci, którzy zaciekle głoszą pogląd, że otyłość nie jest chorobą, nie zobaczą nic więcej poza ciałem.
*zdjecie ze strony kinopodbaranami.pl