Jak chcę posłuchać dobrej muzyki to sobie ją pisze. Tak powiedział Kortez w Opolu, do kamery i do milionów ludzi. Niezły jest! Polubiłam go jeszcze bardziej. Uwielbiam takie niepokorne dusze.
Odkąd pamiętam osoby naznaczone piętnem artysty (bez względu na to w jakiej dziedzinie sztuki) zawsze mogły więcej. Na przykład powiedzieć. Bo im wolno, to artystyczna dusza, wrażliwiec, on inaczej patrzy na świat. Wybacza się im więcej, niż przeciętnemu Kowalskiemu i z większą pobłażliwością patrzy na wpadki. A jak to faktycznie jest?
Czy my „normalni” ludzie, którym nie dane zostały żadne talenty musimy tkwić pozamykani w surowych „nie wypada, nie powinno się, należy, trzeba”. I niespecjalnie potrafimy powiedzieć jak Kortez z grubej rury i po swojemu. Bo przecież komuś zrobi się przykro, albo pomyślą, że jestem tak pewna/y siebie, ze aż arogancka/i. Więc na wszelki wypadek, w trosce o innych (bo przecież nie można się troszczyć tylko o siebie) przytakujemy, zakładając maskę osoby najbardziej dopasowanej do aktualnej sytuacji i aktualnych ludzi. I giniemy w tłumie. My, nasze zdanie i nasze potrzeby. Bo płyniemy z prądem, zanurzeni po sam nos. Gubimy siebie.
Czy artyści mają więcej mocy, żeby przeciwstawić się światu, który wpycha nas w te wszystkie „powinno-się” i „nie-wypada-się”, czy też mieli sprzyjające środowisko – głównie rodziców, którzy pytali nie tylko „co u Ciebie”, ale „co u Ciebie tak naprawdę”. I nie tłumili przejawów buntu i podejmowania własnych, czasem niepopularnych decyzji. Chodzenia pod prąd i nazywania rzeczy po imieniu. Tak jak my je widzimy, a nie tak, jak się je widzieć powinno.
Pamiętam jak na samą myśl o spódniczce i sukience przechodziły mnie ciarki. W późnej podstawówce. I jak łaskawie zgodziłam się z miną cierpiętnika na zakup jednej (w kolorze czarnym oczywiście), bo już mi było żal rodziców tak im zależało. I pamiętam jak jechałam autobusem do cioci z życzeniami w tej sukience i jak mnie bolała każda komórka ciała, a dusza chyba najbardziej, zamknięta w klatce „tak wypada”… To był ten jeden jedyny raz kiedy wyprowadziłam tę sukienkę na spacer.
I ostatnio znów mój Buntownik się odezwał. Na coachingu wylazł ze mnie i powiedział:
- nie ma znaczenia jak się w takich sytuacjach przyjęło postępować,
- nie ma znaczenia co inni powiedzą albo pomyślą,
- nie ma znaczenia jak powinno się, należy, trzeba zrobić.
- JA chcę zrobić TAK! I już, bez względu na to, co ktoś, coś. Nikomu nic do tego, nikomu krzywdy nie robię, moja decyzja jest moja. W razie czego to i tak JA poniosę konsekwencje.
Więc jakie znaczenie ma to, jak się powinno? Czy zmniejsza ryzyko popełnienia życiowego błędu? Czy daje gwarancję dobrego wyboru? Nie. Może tylko zdejmie z Ciebie odpowiedzialność i w razie porażki zwalisz winę na świat, bo Ci tak do kitu podpowiedział. Tylko może warto czasem sprawdzić co TY masz do powiedzenia w tej sprawie i jaka decyzja nie będzie Cię gnieść i drapać jak ta cholerna sukienka założona tylko po to, żeby ktoś przez chwilę miał poczucie, że postawił na swoim?
To co? Jeśli stoisz na rozdrożu i nie wiesz, którą drogę wybrać – idź ze sobą na wino/herbatę i zapytaj co u Ciebie. Dopuść do głosu siebie, a nie wdrukowane „powinno-się”. Zdejmij maskę grzecznej dziewczynki i miłego chłopczyka i niech Twój Joker z błyskiem w oku weźmie sprawy w swoje ręce.
A i tak to Ty zdecydujesz czy pójdziesz w prawo czy w lewo. Czy powiesz co naprawdę myślisz, jak Kortez, czy powiesz to co wypada powiedzieć. I każda opcja będzie ok, pod warunkiem, że podejmiesz ją świadomie.