Chcesz być szczupła jak Charlize Theron, mieć pupę jak Jennifer Lopez i mięśnie jak Ania Lewandowska. I masz jeden warunek – chcesz się taka stać od samego czytania poradników, chodzenia do dietetyka albo korzystania z usług coacha. Ewentualnie od kolejnych tabletek odchudzających. Chcesz być jak modelka z reklamy. Z jej wzrostem, wymiarami, białymi zwiewnymi ciuchami i pudełkiem Rafaello. Które, jak tylko zejdziesz z planu, opróżnisz za jednym posiedzeniem. I będziesz zdziwiona, że odbicie w lustrze pokazuje starą Ciebie. Sfrustrowaną ciągłym stresem i bezskuteczną walką ze swoim obżarstwem i związaną z tym beznadziejnością. Zdziwioną, że tyle wiesz i nie chudniesz. I wkurzoną na inne kobiety. Na te szczupłe. Bo one nic nie muszą i są lekkie jak piórka, a Ty krew, pot i łzy, a rozmiarów zaczyna brakować nawet w dziale plus size.
I wymyśliłaś, że na pewno jesteś gruba, bo jesteś chora (chociaż na wszelki wypadek nie robisz badań, bo co jeśli nie jesteś?), ewentualnie masz grube kości, albo takie geny do kitu. I obruszasz się gdy ktoś mówi o tym, że fala otyłości spowodowana jest przez fast foody i brak ruchu. Bo Ty jesz jak wróbelek, marchewkę i indyka na parze. Ale to, że w pracy w szufladzie biurka zawsze masz kilka snickersów, w szafie ukryty kilogram krówek, a na spotkaniach służbowych nie zamyka Ci się buzia, bo cały czas do niej ładujesz cokolwiek postawią na stole. Galaretki w czekoladzie na przykład. Których na dodatek wcale nie lubisz. Ale są pod ręką, to jesz. Dwie, trzy, osiem, straciłaś rachubę.
Na drugie piętro wjeżdżasz windą. Do pracy przyjeżdżasz pierwsza, żeby zaparkować tuż pod drzwiami, a dziecku, które próbuje wyciągnąć Cię na rower odpalasz grę na komputerze. Ale przecież Ty się ruszasz! Byłaś na zakupach. Co prawda w galerii handlowej i co prawda skończyłaś na kawie i lodach. No ale jakieś 300 metrów w sumie przeszłaś.
Na szczęście wkrótce pojawi się recepta na całe zło!
Bo właśnie kończę pisać. Książkę. O odchudzaniu. Na własnych zasadach.
Przeczytałaś już wszystko, co jest na rynku i nie schudłaś? To będziesz miała ostatnią szansę! Jeśli po tej książce nie schudniesz, to już zawsze będziesz okrągła. Ale jest też dobra wiadomość – będziesz okrągła, ale za to szczęśliwsza niż teraz. I pomimo kilku(nastu) dodatkowych kilogramów. Bo zrozumiesz dlaczego w środku nocy wymiatasz wszystko z lodówki, zjadasz resztki z talerzy dzieci i bierzesz czwartą dokładkę ciasta, chociaż guzik w spodniach niepokojąco trzeszczy, a mdłości dopadły Cię już przy drugim kawałku. I bogatsza w wiedzę będziesz mogła jeść, a nie obżerać się.
To nie będzie książka dla osób, u których przyczyną otyłości jest choroba i lekarstwa, również osoby cierpiące na anoreksję i bulimię niewiele w niej znajdą dla siebie. To będzie książka dla większości kobiet walczących z nadwagą, które na drugie imię mają Wymówka i wierzą w bajki (między innymi o ujemnych kaloriach). Bo niestety, i wiem to z autopsji, jeśli masz parę, paręnaście lub parędziesiąt kilogramów nadwagi, to dlatego, że nie masz nad sobą żadnej kontroli. I użalasz się, bo przecież nic nie jesz, a tyłek rośnie. To prawda, Ty nie jesz, Ty pochłaniasz. Do tego regularnie testujesz kolejne diety cud, katujesz się na siłowni, albo innym fitnessie. Wszystko trwa chwilę, do pierwszej wpadki, odstępstwa, brzydkiej pogody, która uniemożliwiła Ci bieganie, albo wakacji. Jojo od dawna jest z Tobą na Ty. A Ty jesz, tyjesz i udajesz, że nie wiesz od czego. Bo być może nie wiesz co i w jakich ilościach jesz. I jeśli teraz pomyślałaś: ja nie wiem? doskonale wiem! to skąd te nadprogramowe kilogramy?
I jeszcze jedno – gwarantuję, że będziesz mogła jeść to co lubisz i od niedzielnego sernika nie przytyjesz. I to od prawdziwego sernika, a nie sernika z tofu na spodzie z kaszy jaglanej. A 2 kilo, które pojawią się po świątecznej wyżerce znikną po powrocie do normalności w 3 dni.
Brzmi nieźle, co?