Lata temu Agnieszka Chylińska opublikowała w Machinie tekst, po którym rozpętało się piekło. Powiedziała coś, co było prawdą, ale w powszechnie panującej opinii zbeszcześciła najświętszy obraz macierzyństwa. Wiele matek jej przyklasnęło, bo w końcu ktoś odważył się powiedzieć, że niby stan błogosławiony, a masz ochotę kląć, rzucić wszystko w diabły i wyjechać na bezludną wyspę. Bogobojne kobiety rozpaczały, bo Chylińska oszalała (jeszcze bardziej) i co z dzieckiem?!? I co? Nic się nie wydarzyło, na dodatek urodziła kolejne i wygląda na to, że jest szczęśliwą matką. Matką na własnych zasadach ? Bez patosu i uwielbienia dla porodu siłami natury i plucia jadem na cesarkę (bo cesarka równa się pójście na łatwiznę). Za to nazywając rzeczy po imieniu.
To tak w kontekście wpisu o obłudzie. I życia na własnych zasadach. Ona od zawsze głośno mówiła o swoich. I nie spalono jej na stosie (chociaż pewnie niejednemu i niejednej się marzyło). Za to zrobiła coś wielkiego. Mówiła o tym co czuje i co myśli. Jest moją idolką, od „nienawidzę nauczycieli” po „dlaczego nikt mi nie powiedział, że macierzyństwo to krew, pot i łzy”. I nie dlatego, że miała rację. Dlatego, że miała odwagę powiedzieć, co myśli i co dla niej na dany moment było prawdą. Bez mydlenia oczu i robienia dobrej miny do złej gry.
Jak to jest, że wolimy wierzyć, że wyrwanie się z motyką na czołgi jest romantycznym zrywem, że rodzicielstwo to białe lniane ciuchy, biała kanapa w drewnianym domu i roześmiane buzie, że małżeństwo to jedność dusz, że to co nie wypowiedziane na głos nie istnieje. Może jeszcze jak zasłonię sobie oczy, to świat nie będzie mnie widział, więc mogę malować trawę na zielono, a przyłapana powiem, że pędzel to grabie?
Zaraz po studiach trafiłam do szkoły i pracowałam jako nauczycielka (los sprawił, że poniosło mnie tam gdzie absolutnie nie chciałam, a co lepsze, to nie uczniowie spowodowali, że powiedziałam sobie: nigdy więcej). Regularnie lądowałam na dywaniku dyrektora, bo pytałam gimnazjalistów co jest dla nich ważne (na dodatek byłam opiekunem kółka dziennikarskiego i gazetki szkolnej – zniosłam cenzurę, więc się działo!). A część z nich to były dzieciaki, dla których najważniejsze na świecie było wrócić do domu i nie musieć z niego uciekać, bo ojciec wył i bił. A docelowo uciec raz na zawsze, na swoje i pomóc matce. Albo po prostu dostać się do szkoły, która wyuczy ich zawodu i pozwoli żyć. Nie udawałam, że biografia Mickiewicza wykuta na pamięć zmieni ich życie. Chociaż tego ode mnie wymagano. Co nie znaczy, że im odpuściłam. Nauczyli się i Mickiewicza i szacunku do człowieka. A może przede wszystkim szacunku do siebie. I umiejętności powiedzenia: Nie, nie jestem głupi/a, tak będę stolarzem, fryzjerką i będę z tego dumna/y. I na dodatek będę szczęśliwszy, bo wezmę życie w swoje ręce i zrobię z nim coś dobrego. Bo choć moja przeszłość jest niezmienialna, to na przyszłość mam wpływ. I nie potrzebuję do tego czerwonego paska.
To była dla mnie dobra lekcja. Nauczyłam się chyba więcej niż oni.
I wcale nie namawiam do coming-outu ze swoimi poglądami. Nie musisz publicznie manifestować swojej szczerości. Wystarczy, że będziesz szery/a wobec siebie i sam/a sobie nie będziesz wciskać kitu.